W ostatnich dwóch tygodniach pochowałam dwoje znajomych z dawnych lat.
Najpierw zmarła koleżanka z mojej klasy ogólniackiej, jako pierwsza z grona tych, z którymi dzięki portalowi nasza klasa.pl spotkałam się po raz pierwszy po trzydziestu siedmiu latach dzielących nas od czasu matury [Stalowe magnolie].
Ponieważ w ciągu ostatnich sześciu lat pierwszy zapał do regularnych
klasowych spotkań stopniowo stopniał, jedna z nas przy okazji
wspomnianego pogrzebu dość trafnie podsumowała: skoro nie chcemy
spotykać się w kawiarni czy restauracji, to miejscem naszych spotkań
stanie się jedynie kaplica cmentarna, w której – nadmienię - stawiłyśmy
się przykładnie, prawie w komplecie.
Parę dni potem doszła mnie wiadomość o śmierci kolegi z niegdysiejszego
klubu katolickiej inteligencji w naszym mieście. Ponieważ dożył wieku
zakreślonego w jednym z psalmów (miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt lub, gdy jesteśmy mocni, osiemdziesiąt
- Ps 90,9), jego odejście nie niosło w sobie zaskoczenia, które
towarzyszyło odejściu mojej rówieśniczki, szczególnie kiedy w cmentarnej
kaplicy zobaczyłam leżącą w otwartej trumnie siwą staruszkę, bez
czarnej farby na włosach, bez mocnego makijażu, bez zwykłego jaskrawego
lakieru na paznokciach. Na pierwszą myśl, że pewnie pomyliłam pogrzeby,
że nie wiem, kto leży w tej trumnie, odpowiedziałam sama sobie: - To ja
tam leżę. To ja jestem tą staruszką.
Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi
ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi,
Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek,
włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka
umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie
pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie. (John Donne, Medytacja XVII)
.